Dwunastego grudnia 2017 r. gościł w naszej parafii na zaproszenie KKCH Siloe Smolec znany, lubiany i szanowany Jacek Pulikowski. Zapraszamy na rozmowę z naszym gościem.
Panie Jacku, chcielibyśmy zapytać przede wszystkim o to, co było pierwsze: czy najpierw była Pana kariera jako autora książek, jako wykładowcy, rekolekcjonisty, a potem praca w poradni rodzinnej czy może odwrotnie: wykazał się Pan w poradni tak dużymi sukcesami, że stał się Pan sławny?
J.P. Sławny to nie przesadzajmy, ale wszystko to przez tak zwany „przypadek”. Oboje z żoną wzrastaliśmy w rodzinach katolickich. W czasie studiów w duszpasterstwie akademickim natknąłem się na niejakiego Bolesława Suszkę (już dziewięćdziesiąt parę lat), przyjaciel Karola Meissnera, parę książek razem napisali, który robił takie cykle spotkań dla studentów: przyjaźń, miłość, seks, chodzenie, różne takie tematy. On jest biologiem. Bardzo jasno i bez ogródek opisywał kwestie związane z miłością i płciowością. Kilka razy tam przychodziliśmy, najpierw ja sam, gdy poznałem moją żonę, to z żoną chodziliśmy całe dwa cykle. Któregoś dnia on nam mówi: Jacek z Jagą, pójdziecie w poniedziałek na Fredry (tam jest parafia w Poznaniu, przy ul. Fredry, niektórzy mówią, że św. Fredry ). Na 17.00 w poniedziałek tam pójdziecie, na pytanie „po co?”, odpowiedział, że tam wam powiedzą. I tak się zaczęła nasza przygoda z duszpasterstwem rodzin. To był tzw. kurs podstawowy, 60 godzin wprowadzających w prace duszpasterstwa, a dokładnie w przygotowanie narzeczonych do ślubu. Przeszliśmy to. Sami byliśmy już niespełna dwa lata małżeństwem i nie mieliśmy jeszcze dzieci – mieliśmy więc dużo czasu i nas popychano w kolejne sprawy: najpierw w poradnie dla narzeczonych, potem zgodziłem się na poradnie dla młodzieży, bo z młodzieżą miałem zawsze dobry kontakt, więc mówiłem sobie, że może komuś pomogę, no i zaczęły też przychodzić małżeństwa, a ja sam byłem raptem kilka lat po ślubie. Byłem nieco przerażony, ale przecież nie wyrzucę ich, więc słuchałem… i tak słucham już trzydzieści parę lat… Żona dość szybko została instruktorką diecezjalną Duszpasterstwa Rodzin (dziś to się nazywa doradczynie diecezjalne) i mimo, że po drodze urodziła trójkę dzieci, to nikt jej z tego nie zwolnił
Stąd śmiejemy się czasem, że pierwszym naszym dzieckiem i najtrudniejszym było Duszpasterstwo Rodzin.
A książki i wykłady przyszły później?
J.P. Tak, później. Przezacny Jan Góra kiedyś nas „napadł”. Organizował Dni Młodzieży w Częstochowie w 1991 i była koło Wisły w Ustroniu taka parafia (dzielnica Hermanice) gdzie zgromadził sztab, obejmujący całą logistykę tego spotkania, tam właśnie powstał hymn „Abba Ojcze”, znany wszystkim do dziś. Ze 30 osób młodych tam było. No a jak się zmieści 30 to zmieści się i więcej, więc w następnym roku zorganizował tam trzy sesje – wiara, nadzieja i miłość – po tygodniu. Wiara – to było łatwe – na cytatach biblijnych zrobił, nadzieja – tu nie bardzo wiedział co zrobić, ale lotny umysł i wyszło „Kultura naszą nadzieją” i to były świetne sesje, przyjeżdżali najznakomitsi artyści: Zanussi, Maja Komorowska, ale i malarze, poeci, pisarze. Aktorzy uczyli dykcji (mnie nie nauczyli, ale to już trudno ) i trzecia sesja „miłość”. W drugim roku (chyba 1993) wpadł na pomysł, żeby Pulikowscy poprowadzili tę sesję o miłości, razem z dwoma innymi małżeństwami. Tamte małżeństwa się w międzyczasie powykruszały, jedna z tych żon już nie żyje. Minęło prawie 30 lat, a my ciągle tę sesję ciągniemy, co roku. Ona się oczywiście trochę zmieniła, bo tam było 650-700 osób, warunki, powiedzmy delikatnie, „niesanepidowe”, bo jedna rura z dziesięcioma kranami z zimną wodą, takie korytko jak dla krów, i kuchnia polowa, paliło się pod kotłem i tak gotowało. Na jednej z pierwszych takich sesji znalazł się student z Krakowa, który nagrał te moje konferencje, na czymś, co już wy pewnie nie pamiętacie, czyli na dyskietce. Dał mi tę dyskietkę, którą rok obrabiałem, bo to koszmar własne teksty obrabiać, i tak powstała pierwsza książki „Młodzi i miłość” (2/3 jest tu jest moich tekstów, 1/3 kolegi i jeden tekst jego żony – do dziś nasi dobrzy przyjaciele, mieszkamy obok siebie). Wydawca bał się wydać, więc uznaliśmy z kolegą, że pół wydania opłacimy sami, żeby ryzyko zminmalizować. Ostatecznie w Polsce poszło dużo ponad sto tysięcy egzemplarzy tej książki. I tak się zaczęło. Potem ten sam student przyjechał odsłuchać nauki dla narzeczonych, znowu nagrał, znowu „wklepał” do komputera i powstała książka „Warto żyć zgodnie z naturą”. Dużo wówczas mówiłem, raz po raz ktoś mnie o coś prosił, powstało kilka książek na zamówienie, ale większość jest z tego mówienia, mam te treści już tak poukładane, i albo sam spisuję, albo ktoś spisuje z wypowiedzi, a ja to potem przerabiam, jest już w tej chwili tych książek 28, nie 29, bo właśnie mi wydawca zgłosił, że jest już kolejna wydana, dwie są w głowie i w sercu, ale nie ma ciągle na nie czasu, bo dużo jeżdżę, m.in. do Was
Tak wiec powstawały one tak mimochodem.
A docelowa poradnia kiedy się pojawiła?
J.P. Bardzo szybko, jak skończyliśmy kurs to, jak wspomniałem, dali nam narzeczonych. Mówimy o tym poradnia, ale de facto to nie była poradnia, potem (chyba mój czwarty rok małżeństwa) zgodziłem się na tę poradnię dla młodzieży i tam zaczęły przychodzić małżeństwa. I tak zaledwie 5 lat po własnym ślubie stałem się doradcą w małżeństwie
Niektórzy szybko się uczą!
J.P. No większość przychodzących była starsza ode mnie, więc słuchałem, słuchałem, słuchałem… Nasłuchałem się tak dużo, że trzeba o tym pisać, trzeba mówić, nie wolno tego do grobu zabrać! Nie jestem pisarzem, psychologiem ani nic z tych rzeczy. Dlaczego to robię? Dlaczego mam czelność to robić? Bo dostaję różne sygnały, informacje zwrotne. Prowadziłem ostatnio rekolekcje dla małżeństw, nieważne jaka wspólnota, ale dwie pary z może 50 obecnych niezależnie do siebie podeszły do mnie i jedna z nich powiedziała, że gdyby nie nasza rozmowa 30 lat temu to ich by tu razem nie było… Przychodzą ludzie i mówią, że ileś tam lat temu byli u mnie na przygotowaniach do małżeństwa. Od trzydziestu lat robię w semestrze letnim od marca do maja/czerwca takie poszerzone przygotowanie do małżeństwa i kto chce może uczestniczyć, jest to 10 półtoragodzinnych wykładów. Można tam już do bólu pewne tematy poruszyć. Potem ludzie często sygnalizują, że chodzili na te wykłady i dziś się dobrze mają. To jest miłe. Dlatego warto to robić.
A jak Pan daje radę? Widzieliśmy Pana grafik z ostatnich dni. Od czwartku był Pana w Suchej Beskidzkiej, wcześniej w weekend Warszawa, jutro prosto od nas jedzie Pan do poradni, a w czwartek już jest w Londynie… Takie życie na walizkach, a jest rodzina…
J.P. Ale całą środę mam wolną! Jeździmy teraz dużo z żoną, więc kwitnie życie rodzinne! Gdy dzieci były małe to jeździliśmy całą rodziną, do czasu ich studiów. Już nawet pytaliśmy: „stare konie jesteście, chcecie na pewno z nami jechać do Hermanic?”, a one mówiły: „No jak? Hermanice bez nas?”. Nasze dziewczyny się tam dzieciakami zajmowały, zbierały też fundusze na misje, bo jesteśmy zakorzeni latem w parafii w Tylmanowej, która jest bardzo misyjna. Wyszło z niej od wojny prawie 30 kapłanów, z czego kilkunastu jest na misjach, tyleż samo sióstr zakonnych.
Dziś już dwoje naszych młodszych dzieci ma swoje rodziny, najstarsza córka się przymierza...
A czy jest nadzieja, że dzieci jakoś tę Pana pałeczkę przejmą?
J.P. Tę pałeczkę już masa osób przejęła. Nasi przyjaciele przejęli Hermanice. Pokolenie naszych dzieci już robi kapitalne rzeczy. Wojtek, syn naszych przyjaciół, w czasie, gdy we Wrocławiu była akacja „Stop seksualizacji”, zrobił z grupą ludzi coś podobnego – z naciskiem na stronę pozytywną tego projektu – pod hasłem „Twoje dziecko – wielka sprawa”. Prelekcje były w stu parafiach. Jednej niedzieli zapowiedź z krótką prelekcją, kolejnej już spotkania w salkach, tysiące ulotek i cennych broszurek dla rodziców. Teraz Wojtek (mając rodzinę, dwójkę dzieci, pracując na uczelni) założył wspólnie z kolegą w Poznaniu prenatalne hospicjum. Ten kolega – Adrian- przeżył ciężkie doświadczenie, dziecko było chore (choroba rozpoznana w życiu płodowym), lekarze wręcz kazali ciążę usunąć (łącznie z pogróżkami, że nie będą ich leczyć, jak zdecydują się na urodzenie). Dziecko się urodziło i żyło pół roku. Pogrzeb jego był wielką manifestacją, z udziałem mnóstwa dzieci. A ta mama nad grobem powiedziała, że tyle dobra się wydarzyło, tylu obcych ludzi ujawniło się ze swoim dobrem w stosunku do nich, ze swoją pomocą, że watro było te pół roku żyć! Przeszli gehennę, bo i przepisy nie do końca jasne i pomoc lekarska taka właśnie i nawet nie ma miejsca w szpitalu, by z dzieckiem które umrze się pożegnać, więc zrobili cały program pod takie sytuacje, dziś już jest pokój pożegnań, robią już kolejną turę szkoleń dla personelu medycznego itp.
To syn przyjaciół a inni, własne dzieci?
J.P. Nasze córki działają w duszpasterstwach, ale jest też wielu innych, którzy czują się naszymi duchowymi dziećmi, wręcz sami tak mówią.
A jaki jest to pułap wiekowy?
J.P. W tej chwili są to czterdziestolatkowie. Świetnie sobie radzą, całe kadra duszpasterstwa jest już wymieniona na tych czterdziestoparolatków. Mamy z nimi bardzo bliski osobisty kontakt, bo przez 30 lat – na początku wspólnie, ale potem już żona sama – organizowaliśmy studium rodziny. Najpierw to było studium pomaturalne na Papieskim Wydziale Teologicznym, potem, jak Wydział Teologiczny wszedł do Uniwersytetu Adama Mickiewicza, stało się to studium podyplomowym. Tysiące ludzi to studium ukończyło, po ponad 200 osób na roku przez wiele lat! Wszyscy oni byli pod opieką żony, moją, były grupy, spotkania, ale i indywidualne prowadzenie, przygotowanie do pracy, no i w ten sposób mamy dziś tych dzieciaków, którzy z nami czują się związani. Jest komu to wszystko zostawić.
Mówił Pan, że często ludzie po konferencjach gdzieś tam podchodzą… o ten odzew chcielibyśmy jeszcze dopytać…
J.P. Oj, bardzo często. Często są to sprawy indywidualne, o czym trudno jest rozmawiać po konferencji, podaję więc wtedy mail, telefon. Jeżdżę ponad 40 tys. km rocznie (nie licząc przelotów, bo do Polonii głównie latam) to mam kolejki rozmów już umówione na trasie na zestaw głośnomówiący, bo inaczej to nie ma już kiedy. A inna sprawa to fakt, że ludzie chcą, by do nich przyjechać, do wspólnoty, do grupy. Takie dwie zabawne historie wspominam. Na wakacjach w Tylmanowej, po spotkaniu wieczornym dla Oazy Rodzin podchodzi małżeństwo i mówi: „panie Jacku, my mamy taki fajny krąg i chcielibyśmy, by Pan do nas przyjechał, pod Rzeszów”, pytam „a ilu Was jest”, „ no 7 par”… to im powiedziałem: „Zróbcie spotkanie na 500 osób to przyjadę”. Minęło dwa miesiące, dowiaduję się, że jest spotkanie – cały Kościół Domowy Diecezji Przemyskiej ! Przyjechało ponad 500 osób! A trudności były obiektywne, bo ja wieczorem miałem jeszcze egzamin na uczelni, przysłali samochód z kierowcą, nocą jechałem, by całą sobotę i niedziele tam pracować…. Powrót już miałem, bo były dostępne kuszetki, ale uparli się, że mnie odwiozą . A druga taka sytuacja – taki Wojtek (Warszawsko–Praska) też Kościół Domowy, ale powiedziałem mu, że do kręgów samych nie przyjadę, zrób większe spotkanie. „Rozumiem” – odpowiedział…Sala ponad 400 osób była przepełniona, a potem jeszcze prosili, bym zszedł do drugiej sali z telebimem (na 300 osób)… A teraz już któryś raz tam byłem, było ok. 1300 osób, więc już spotkaliśmy się w katedrze, bo nigdzie się nie mieścili… Takie sytuacje się zdarzają. I ludzie podchodzą w swoich indywidualnych sprawach. Co raz więcej jest mężczyzn zagubionych w swojej seksualności… i kobiet też… kiedyś kobiety z tym w ogóle nie przychodziły.
W kościele jest coraz większa troska o związki niesakramentalne, bo odsetek ich znacząco rośnie, czy znajduje to odzwierciedlenie w Pana pracy, czy zajmuje się Pan też tymi kwestiami?
J.P. Działam przy kościele, więc na pewno odsetek takich par jest u nas mniejszy niż w całej populacji, ale przychodzą do nas. Czasem pamiętam długo takie rzeczy, bo aż mnie wzruszają. Facet przyjechał kilkaset kilometrów na spotkanie , to było za granicami Polski, o 2.00 w nocy rozmawialiśmy. W Polsce ma żonę, a tam znalazł sobie nową panią. Był niesamowity i tak mu zależało znaleźć odpowiedź czy Pan Bóg pobłogosławi ten jego nowy związek, bo wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że są dla siebie stworzeni. Usłyszał, co musiał usłyszeć, bo nic innego mu powiedzieć nie mogłem, i na końcu powiedział „to będę musiał próbować wrócić do żony” … i to w nim podziwiałem… Niesamowita była ta ufność. Podobną sytuację miałem w innym kraju – mężczyzna wyjechał, by zarabiać na rodzinę, ale szybko o tej rodzinie zapomniał, było mnóstwo innych kobiet, a tak już jest, że odejście od etyki chrześcijańskiej powoduje najczęściej odejście od Kościoła, bo ten Kościół wtedy przeszkadza. Pan Bóg nie chce znieść szóstego przykazania, więc zrobię sobie lepszego boga, odchodzi się więc od Kościoła, zaczyna prowadzić zupełnie inne życie, nic już wtedy nie powstrzymuje. I ten człowiek był w takiej ruinie, a to było spotkanie dla mężczyzn. Jakim cudem on się tam znalazł to nie wiem, bo w kościele nie był już dawno. Rozmawialiśmy potem i mu mówię: ”Obaj jesteśmy facetami, no to twardo! Zerwać z tymi wszystkimi kobietami, wrócić na kolanach do Kościoła, zacząć od spowiedzi, najlepiej generalnej i jedyna droga do szczęścia to powrót do żony i dzieci”. Rozjechaliśmy się. Minęły dwa lata. Przyjeżdżam, on mnie odnajduje i relacjonuje. Zerwał te wszystkie nieuporządkowane kontakty z różnymi kobietami, chodzi codziennie do kościoła, tak sobie ustawił życie i pracę, że jest codziennie na mszy świętej i codziennie u komunii świętej, nawiązał kontakt z dziećmi, które już nie są małe, a prawie dorosłe, odwiedzają go, syn się nawrócił pierwszy, córka jako druga (modli się bardzo za mamę), a ostatnio córka powiedziała, że mama (żyjąca w innym związku) wywiesiła ostatnio nad łóżkiem obraz Jezusa Miłosiernego. Takie sytuacje się zdarzają!!!
W Kościele zachodnim jest w tych kwestiach pomieszanie, w wielu krajach poświęca się związki niesakramentalne. Nasłuchałem się różnych rzeczy na Synodzie, bo byliśmy tam, może nie tam uświadomiłem sobie to dokładnie, ale Polacy w Austrii mi to dopiero później uświadomili, że tak naprawdę dyskusja toczyła się nad usankcjonowaniem tego, co już dawno tam zostało wprowadzone w życie.
Ale pan się tą tematyką osobiście nie zajmuje?
J.P. Do mnie dochodzą te problemy i ja siłą rzeczy muszę się nimi zajmować. Doczytam, postudiuję. Sytuacje wymuszają na mnie powiększanie wiedzy i refleksje w tej dziedzinie. Czasem mam takie sytuacje, że mnie samego zaskakują, to co wypowiadam mnie zaskakuje!
Na koniec zapytamy jeszcze, czy według wszystkich tych praw, które Pan głosi, da się tak naprawdę żyć?
J.P. Oczywiście, że tak, ale nie bez pomocy odgórnej, bez łaski, nigdy. Mamy naturę skażoną. Natura skażona grzechem pierworodnym nie jest w stanie dobrze przeżyć życie. A dwie drogi życiowe są aż tak trudne, że nawet Pan Bóg uznał, że po ludzku nie do przerobienia i dał sakrament małżeństwa i sakrament kapłaństwa. I ci, którzy tego się trzymają, oczywiście też będą się potykać, uderzą wichry, uderzą nawałnice, ale dom się ostoi, bo na skale jest zbudowany! Tak więc absolutnie nie tylko, że wierzę, ja wiem, że można tak żyć i więcej, mam naprawdę cały krąg znajomych, również z tego młodszego pokolenia, którzy absolutnie w czystości do ślubu dochodzili i żyją i są szczęśliwi, tak więc da się tak żyć. Tylko świat nagłaśnia nam coś innego…
Piękne zakończenie naszej krótkiej rozmowy! Bardzo dziękujemy!
Z Jackiem Pulikowskim, specjalistą ds. małżeństwa i rodziny, autorem wielu poczytnych książek, prelekcji i konferencji rozmawiali: Edyta Niemczynowska-Frąckiewicz i Tomasz Soróbka